Jesteśmy małżeństwem od dziewięciu lat. Nic szczególnego — zwykła rodzina: kredyt hipoteczny, praca, dziecko, kot. Mąż to informatyk, domator, w weekendy albo naprawia gniazdka, albo gra w gry.
Wczoraj wieczorem postanowiłam wyprać jego zimową kurtkę — w Moskwie zrobiło się już ciepło, pora schować ją na lato. Sprawdzam kieszenie, jak zawsze: drobniaki, karta miejska, guma do żucia. I nagle — małe pudełeczko, szczelnie owinięte czarną taśmą izolacyjną.
Pomyślałam, że to może coś technicznego — w końcu jest programistą. Ale pudełko było podejrzanie ciężkie. Zawahałam się… i otworzyłam. Byłam w szoku.

W środku — plik identycznych małych kluczy. I karteczka z adresem.
Zamarłam. Jakie klucze? Jaki adres? Kochanka? Tajne mieszkanie? A może coś jeszcze gorszego?
Kiedy wrócił do domu, nie mogłam wydusić z siebie słowa. Po prostu położyłam pudełko przed nim.

Zbladł. A potem… się roześmiał.
— Serio grzebałaś mi w kieszeniach? No to po niespodziance.
Okazało się, że wraz z bratem (o którym prawie nie mówił) remontowali starą działkę po dziadku, żeby podarować mi ją na urodziny. Klucze były do nowych zamków. A adres — to ten sam teren pod Moskwą, gdzie przypadkiem trafiliśmy latem na „piknik”, i gdzie powiedziałam, że marzyłabym o takim własnym miejscu.

I rozpłakałam się. Ze wzruszenia. Z ulgi. Z poczucia winy. I z tego, że on pamiętał.
Czasami zbyt szybko podejrzewamy najgorsze. A tak naprawdę… jesteśmy po prostu kochani bardziej, niż nam się wydaje.







